potop tom drugi, Język Polski - Lektury

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu
przez
HENRYK SIENKIEWICZ
Potop
TOM DRUGI
Wierny Soroka wiózł swego pułkownika przez lasy głębokie, sam nie wiedząc, dokąd
jechać, co począć, gdzie się obrócić.
Kmicic nie tylko był ranny, ale i ogłuszony wystrzałem. Soroka od czasu do czasu
maczał szmatę w kuble wiszącym przy koniu i obmywał mu twarz; chwilami zatrzymywał
się dla poczerpnięcia świeżej wody przy strumieniach i jeziorkach leśnych, ale ani woda,
ani postoje, ani ruch konia nie zdołały zrazu wrócić panu Andrzejowi przytomności —
i leżał jak martwy, aż żołnierze jadący razem, a mniej doświadczeni w rzeczach ran od
Soroki, poczęli się troskać, czy żyje.
— Żyje — odpowiadał Soroka — za trzy dni tak będzie na koniu siedział jak każdy
z nas.
Jakoż w godzinę później Kmicic otworzył oczy i z ust jego wydobyło się jedno tylko
słowo:
— Pić!
Soroka przytknął blaszankę z czystą wodą do jego warg, lecz pokazało się, że otwarcie
ust sprawia panu Andrzejowi ból nieznośny — i nie mógł pić. Ale przytomności już nie
stracił; jednakże o nic nie pytał, jak gdyby nic nie pamiętał; oczy miał szeroko otwarte
i patrzył bezmyślnie na głębie leśne, na szmaty błękitnego nieba, widne nad głowami
między gęstwiną, i na swoich towarzyszów¹; patrzył tak, jak człowiek zbudzony ze snu lub
otrzeźwiony z upicia, i pozwolił, nie mówiąc ani słowa, opatrywać się Soroce, nie jęczał
przy rozwiązywaniu bandażów — owszem, zimna woda, którą wachmistrz obmywał ranę,
zdawała się sprawiać mu przyjemność, bo czasem uśmiechał się oczyma.
A Soroka pocieszał go:
— Jutro, panie pułkowniku, dur przejdzie. Da Bóg, że się uchronim.
Jakoż pod wieczór odurzenie poczęło istotnie przechodzić, bo przed samym zachodem
słońca Kmicic spojrzał przytomniej i nagle spytał:
— Co tu taki szum?
— Jaki szum? Nie ma żadnego — odpowiedział Soroka.
I widocznie szumiało tylko w głowie pana Andrzeja, bo wieczór był pogodny. Zacho-
dzące słońce, przenikając skośnymi promieniami w gęstwinę, przesycało złotymi blaska-
mi mrok leśny i bramowało czerwone pnie sosen. Wiatr nie wiał — i tylko tu i owdzie
z leszczyny, brzóz i grabów spływały liście na ziemię albo zwierz pierzchliwy czynił lekki
szelest, pomykając w głębiny boru przed jezdnymi.
Wieczór był chłodny, jednakże gorączka poczęła widocznie chwytać pana Andrzeja,
bo po kilkakroć powtórzył:
— Mości książę! między nami na śmierć i życie!
Ściemniło się wreszcie zupełnie i Soroka myślał już o noclegu, ale że weszli w mokry
bór i błoto poczęło chlupotać pod kopytami, jechali więc dalej, aby dobrać się do wysokich
i suchych części lasu.
Jechali godzinę i drugą, nie mogąc przebrać się przez bagno. Tymczasem uczyniło
się znów widniej, bo zeszedł księżyc w pełni. Nagle Soroka jadący na przedzie zeskoczył
z kulbaki i począł pilno rozpatrywać grunt leśny.
— Konie tędy szły — rzekł — widać ślady na błocie.
— Kto mógł tędy przejeżdżać, kiedy tu żadnej drogi nie ma? — rzekł jeden z żołnierzy
podtrzymujących pana Kmicica.
— Ale ślady są — i to kupa cała! Ot, tam, między sosnami, widać jasno jak na dłoni.
— Może bydło chodziło.
— Nie może być. Nie pora leśnych pastwisk, widać wyraźnie kopyta, jużci, jacyś
ludzie musieli tędy przejeżdżać. Dobrze by było choćby budę leśniczą znaleźć.
— To jedźmy śladem.
— Jazda!
Soroka wskoczył znowu na konia i ruszyli. Siady kopyt w torfiastym gruncie ciągle
były wyraźne, a niektóre, o ile przy świetle księżyca można było miarkować, wydawały
¹
to
— dziś popr. forma B. lm: towarzyszy.
Potop to

się zupełnie świeże. Jednakże konie zapadały do kolan i wyżej. Już obawiali się żołnierze,
czy przebrną, czy głębsze jeszcze topiele nie odkryją się przed nimi, gdy po upływie pół
godziny do nozdrzy ich doszedł zapach dymu i żywicy.
— Smolarnia tu musi być! — rzekł Soroka.
— A ot! tam skry widać! — rzekł żołnierz.
I rzeczywiście, w dali ukazała się smuga czerwonawego, przesyconego płomieniem
dymu, około której skakały iskry tlejącego pod ziemią ogniska.
Zbliżywszy się, ujrzeli żołnierze chatę, studnię i dużą szopę, zbitą z bierwion sosno-
wych. Konie, zmęczone drogą, poczęły rżeć — liczne rżenia odpowiedziały im spod szopy,
a jednocześnie przed jezdnymi stanęła jakaś postać ubrana w kożuch przewrócony wełną
do góry.
— A siła² koni? — spytał człowiek w kożuchu.
— Chłopie! Czyja to smolarnia? — rzekł Soroka.
— Coście wy za jedni? Skądeście się tu wzięli? — pytał znowu smolarz głosem,
w którym widoczny był przestrach i zdziwienie.
— Nie bój się! — odpowiedział Soroka — nie zbóje!
— Jedźcie w swoją drogę, nic tu po was!
— Zamknij pysk i do chaty prowadź, póki prosim. A nie widzisz, chamie, że rannego
wieziem!
— Coście za jedni?
— Pilnuj, abym ci z rusznicy nie odpowiedział. Lepsi od ciebie, parobku! Prowadź
do chaty, a nie, to cię we własnej smole ugotujem.
— Jeden się przed wami nie obronię, ale będzie nas więcej. Gardła wy tu położycie!
— Będzie i nas więcej, prowadź!
— To i chodźcie, nie moja sprawa.
— Co masz jeść dać, to daj — i gorzałki. Pana wieziemy, który zapłaci.
— Byle stąd żyw wyjechał.
Tak rozmawiając, weszli do chaty, w której na kominie palił się ogień, a z garn-
ków postawionych na trzonie³ rozchodził się zapach duszonego mięsiwa. Izba była dość
przestronna. Soroka zaraz na wstępie zauważył, iż pod ścianami stało sześć tapczanów
okrytych obficie baranimi skórami.
— To tu jakaś kompanija mieszka — mruknął do towarzyszów⁴. — Podsypać rusznice
i czuj duch! Tego chama pilnować, by nie umknął. Niechże dzisiejszej nocy kompanija
śpi na dworze, bo my z izby nie ustąpim.
— Panowie nie przyjadą dziś — rzekł smolarz.
— To i lepiej, bo nie będziem się o kwaterę spierali, a jutro sobie pojedziem — odparł
Soroka — tymczasem wykiń⁵ mięsiwo na misę, bośmy głodni, i koniom owsa nie żałuj.
— A skąd by tu owsa wziąć przy smolarni, wielmożny panie żołnierzu?
— Słyszeliśmy konie pod szopą, to musi być i owies; smołą ich nie żywisz.
— To nie moje konie.
— Czy twoje, czy nie twoje, jeść muszą jako i nasze. Żywo, chłopie! żywo! jeśli ci
skóra miła.
Smolarz nie odrzekł nic. A tymczasem żołnierze złożyli śpiącego pana Andrzeja na
tapczanie — po czym sami zasiedli do wieczerzy i jedli chciwie duszone mięsiwo wraz
z bigosem, którego obszerny sagan znalazł się na kominie. Były także i jagły, a w komorze,
przy izbie, znalazł Soroka spory gąsiorek gorzałki.
Jednakże sam z lekka się tylko zakropił i żołnierzom pić nie dał, bo postanowił mieć
się przez noc na baczności. Ta opróżniona chata z tapczanami na sześciu mężów i z szopą,
w której rżało stado koni, wydała mu się dziwną i podejrzaną. Sądził po prostu, że to jest
schronisko zbójeckie, tym bardziej że w tej samej komorze, z której wyniósł gąsiorek,
odkrył sporo oręża pozawieszanego na ścianach i beczkę prochu oraz rozmaite rupiecie,
widocznie w dworach szlacheckich porabowane. Na wypadek gdyby nieobecni mieszkańcy
tej chaty wrócili, nie można było spodziewać się od nich nie tylko gościnności, ale nawet
²
(daw.) — ile; wiele, dużo.
³
to
— palenisko.

to
— dziś popr. forma G. lm: towarzyszy.

(z ukr.) — wyrzuć.
Potop to

miłosierdzia; zamierzył więc Soroka zająć zbrojną ręką chatę i trzymać się w niej przemocą
lub drogą układów.
Było to konieczne i ze względu na zdrowie Kmicica, dla którego podróż mogła stać
się zgubną, i ze względu na wspólne wszystkich bezpieczeństwo. Soroka był to żołnierz
Żołnierz, Odwaga, Szczęście
kuty i bity, któremu jedno tylko uczucie obcym było, to jest uczucie trwogi. A jednak
teraz, na wspomnienie księcia Bogusława, strach go brał. Zostając z dawnych lat w służbie
Kmicica, wierzył on ślepo nie tylko w męstwo, ale i w szczęście młodego pana; widział
niejednokrotnie jego czyny przechodzące zuchwalstwem miarę wszelką i graniczące pra-
wie z szaleństwem, które jednak udawały się i uchodziły płazem. Odbył z Kmicicem
wszystkie „podchody” pod Chowańskiego⁶, brał udział we wszystkich zabijatykach, na-
padach, zajazdach, porwaniach i doszedł do przekonania, że młody pan wszystko może,
wszystko potrafi, z każdej toni się wyratuje i każdego, kogo zechce, pogrąży. Kmicic tedy
był dla niego uosobieniem największej potęgi i szczęścia — a owóż widocznie teraz trafił
swój na swego — nie! widocznie pan Kmicic trafił na lepszego od siebie… Jak to? Jeden
mąż, który był już w ręku Kmicica, porwany, bezbronny, zdołał wydostać się z jego rąk
i mało tego: obalić samego Kmicica, pogromić jego żołnierzy i przerazić ich tak, że zbie-
gli, bojąc się jego powrotu? Był to dziw nad dziwy i Soroka głowę tracił myśląc o tym
— wszystkiego się bowiem na tym świecie spodziewał, tylko nie tego, by znalazł się ktoś
taki, kto by po panu Kmicicu przejechał.
— Zali⁷ skończyło się już nasze szczęście? — mruczał do siebie, rozglądając się ze
zdumieniem dokoła.
Więc choć dawniej, bywało, szedł z zamkniętymi oczyma za panem Kmicicem na
kwatery Chowańskiego, otoczone ośmdziesięciotysięczną armią, teraz, na wspomnienie
tego długowłosego księcia z panieńskimi oczyma i różową twarzą, ogarniał go zabobonny
przestrach. I sam nie wiedział, co czynić. Przerażała go myśl, że jutro lub pojutrze trzeba
będzie zjechać na bite trakty, na których może ich spotkać sam straszliwy książę lub jego
pogoń. Dlatego to właśnie zjechał z drogi w głębokie lasy — a obecnie pragnął zostać
w onej leśnej chacie, póki by się nie zmyliły i nie znużyły pogonie.
Lecz że i to schronisko, z innych powodów, nie wydawało mu się bezpiecznym,
chciał wiedzieć, czego się trzymać, i w tym celu kazał żołnierzom strażować przy drzwiach
i oknach chaty, a sam rzekł do smolarza:
— Weź, chłopie, latarnię i chodź ze mną.
— Chyba łuczywem wielmożnemu panu zaświecę, bo nie masz latarni.
— To świeć łuczywem; spalisz szopę i konie, wszystko mi jedno!
Na takie
t
⁸, latarnia znalazła się zaraz w komorze, Soroka kazał chłopu iść na-
przód, sam zaś szedł za nim z pistoletem w garści.
— Kto tu mieszka w tej chacie? — pytał po drodze.
— Panowie mieszkają.
— Jak ich zowią?
— Tego mi nie wolno powiedzieć.
— Widzi mi się, chłopie, że weźmiesz w łeb!
— Mój jegomość — odpowiedział smolarz — jeślibym zełgał jakie przezwisko, to też
musiałbyś się jegomość kontentować.
— Prawda jest! A siła tych panów?
— Jest stary pan i dwóch paniczów, i dwóch czeladzi.
— Jakże to, szlachta?
— Pewnie, że szlachta.
— I tu mieszkają?
— Czasem tu, a czasem Bóg wie gdzie!
— A te konie skąd?

o
(zm. ) — rosyjski wojskowy, bojar i wojewoda, jeden z dowódców
w wojnie polsko-rosyjskiej (–), o której Sienkiewicz nie mógł w  r. pisać wprost ze względu na
cenzurę carską; kariera Chowańskiego zaniepokoiła w końcu dwór carski do tego stopnia, że został ogłoszony
buntownikiem i ścięty wraz z synem, co stało się powodem buntu wojskowego, a w XIX w. tematem opery
Modesta Musorgskiego
o
.

(daw.) — czy, czyżby.

t
(łac.) — zdanie, wyrażenie, żart, rozkaz.
Potop to

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fotocafe.xlx.pl
  •